30 lat temu na łamach kieleckich „Przemian” dokonał się mój debiut literacki. Opublikowane opowiadanie nosiło tytuł „Golem” i dotyczyło różnicy między przeżyciami estetycznymi a metafizycznymi. W końcówce można doszukać się także wątku psychoterapeutycznego. Jest ona bowiem napisana z perspektywy narratora, który z meta poziomu obserwuje zmagania bohatera i przez to lepiej je rozumie.
Bronisław Zapała, redaktor naczelny pisma, kiedy przyniosłem mu to opowiadanie, zapytał, skąd pochodzę. Odpowiedziałem, że ze Staszowa. – I tacy ludzie rodzą się w Staszowie? – zapytał retorycznie. A mnie zrobiło się bardzo miło.
Potem zdarzało mi się jeszcze publikować opowiadania w różnych czasopismach, a czasem i wiersze. Nigdy działalność ta nie stała się jednak głównym nurtem mojego zaangażowania.
Zapraszam do lektury.
Golem
Prostota form nie musi koniecznie oznaczać
skromności doświadczeń.
Robert Morris
Pracował dniami i nocami. Wiedział, że kiedyś musi wycisnąć ze swej wyobraźni ten błysk nieposkromiony, ten wiew, który ożywi wreszcie potężną bryłę marmuru. Chodził wkoło niej, próbował zmieniać oświetlenie. Próbował nawet pomóc sobie przez zastosowanie najnowocześniejszej techniki. Godzinami fotografował centymetr po centymetrze jej powierzchnię kamerą podczerwoną. Potem składał je w niesamowite mozaiki. Próbował także przekształceń hologramów rzeźby. Ingerencji w jej strukturę obawiał się najbardziej.
Kiedyś przed laty usiłował nałożyć na jej nienaganną powierzchnię polichromię, ale ledwo musnął delikatnym pędzlem jej chropowatość, zaraz z bólem odskoczył od bryły. Poczuł, że zamierzył się na świętość i przez długi okres nie mógł znieść tej myśli. Chciał zmazać ślad po pędzlu, ale oznaczałoby to następną ingerencję w idealną strukturę. Musiałby bowiem użyć bądź środków chemicznych, bądź mechanicznych, a to opłaciłby nowymi cierpieniami. Męczył się, ale miał świadomość swego posłannictwa.
Ludzie uważali go za dziwaka, a rodzina z daleka przyglądała się jego ekstrawagancjom. Wkrótce zaś i ona odwróciła się od niego, czego zresztą nawet nie zauważył.
Najlepiej pracowało mu się nocą. Schodził wtedy do hangaru i godzinami wpatrywał się w lśniącą bielą powierzchnię. Zawsze wtedy w oczy wdzierała mu się maleńka plamka, którą kiedyś nieopatrznie zostawił. Czuł wtedy, że sam fakt owego świętokradztwa związał go z rzeźbą na całe życie. Był nią opętany.
Po raz pierwszy przegrał dawno temu, kiedy zrezygnował z miłości do kobiety, aby móc całe dnie przesiadywać w hangarze. Czy była to przegrana? Jego życie – całe lata w półśnie, z myślami krążącymi wokół rzeźby…
Nie pamiętał nawet z czego czerpie energię do życia. Wydawało mu się, że zawsze jest w hangarze, że zawsze czuje na twarzy milczenie marmurowej bryły. Nawet kiedy śnił – widział ją. Im bardziej próbował dotrzeć do artystycznego sedna tego dzieła, tym bardziej zatracał poczucie rzeczywistości. Od lat już nie widział słońca, nie widział gwiazd, nie czuł na sobie wiatru…
Kiedyś bardzo interesowała go sztuka. Z niezwykła łatwością potrafił dotrzeć do języka jakimi posługiwały się najdziwniejsze twory ludzkiej działalności. W tym okresie z każdym dniem coraz bardziej otwierał się na odbiór ekspresji otoczenia. Wkrótce każdy nawet najbanalniejszy przedmiot urastał w jego oczach do rangi dzieła sztuki. Dostrzegał ją wszędzie. Potrafił godzinami zachwycać się zwykłym pudełkiem od zapałek, zmiętą kartką papieru, odrapanym dzbankiem. Każdy przedmiot dostarczał mu dynamicznych przeżyć. Myślał, że osiągnął już wszystko, że świat nie ma przed nim tajemnic…
Wtedy zobaczył ją – rzeźbę swojego życia. Nie przemawiała do niego zupełnie. Nie czuł nawet obrzydzenia na jej widok – to przecież równałoby się odebraniu ekspresji tego dzieła. Był zdruzgotany. Wiecznie pielęgnowana pycha roztrzaskała się o głaz marmurowy. Był pogrzebany. Nie mógł znieść klęski – zbyt przyzwyczaił się do potęgi własnej wyobraźni. Oszalał. Nie potrafił już myśleć o czymkolwiek innym jak tylko o rzeźbie. Krążył wokół niej żywiąc resztki nadziei na zgłębienie jej wyrazu.
Był już starcem. Miał za sobą całe życie, ale nie myślał o tym. Odgarniał skupionym ruchem długie pasma siwych włosów i świdrował wzrokiem spod ciężkich powiek to, co było jedynym celem jego życia. Bezsilność i wewnętrzna rozpacz powodowały, że jego ciało omdlewało. Rzęsisty pot niewystarczająco cucił obwisłe mięśnie starego człowieka. Padał i po krótkim odpoczynku znowu unosił się, by jeszcze raz spojrzeć na tę szatańską biel. Rzeźba górowała, rzeźba przytłaczała, rzeźba triumfowała.
Gdyby starzec potrafił dojrzeć ten triumf, gdyby potrafił skupić rozdygotane myśli…
On padał na pokrytą grubą warstwą trocin podłogę. Powstawał oblepiony żółtymi drobinami i znowu padał. Bez szansy na ocalenie.
Cezary Sękalski
C. Sękalski, “Golem”, “Przemiany”, Miesięcznik społeczno-kulturalny, Kielce – Radom, 2 (218) 89, s. 13.
Pismo zostało zarchiwizowane cyfrowo, więc moje opowiadanie można przeczytać w skanach gazety.
http://sbc.wbp.kielce.pl/dlibra/publication/30429/edition/30019/content?ref=desc