Cezary Sękalski
Aborcja to dla wielu osób doświadczenie traumatyczne. Niewiele kobiet decydujących się na zabieg przerywania ciąży ma świadomość jej skutków. Pozornie nie uszkadzając ciała, aborcja sieje spustoszenie w psychice i duszy.
A o tym, jak spotkała jego objawy w swojej praktyce psychoterapeutycznej opowiada psycholog i psychoterapeuta, Anna Stelmaszczyk.
Fragment rzeźby Henry’ego Moora “Owal ze szpicami” (fot. cs)
Bywa, że załamanie u kobiety następuje natychmiast. Czasem jednak problem pojawia się po wielu latach „normalnego” funkcjonowania. Dziś istnieje już fachowa nazwa tej jednostki chorobowej: „zespół postaborcyjny”.
Pierwsza pacjentka
Po raz pierwszy z zespołem poaborcyjnym spotkałam się jedenaście lat temu [w 1985 roku – przypis. red.]. Byłam wtedy młodym psychologiem, który po urlopie wychowawczym wrócił do pracy. Do mojego gabinetu weszła młoda kobieta, pochylona, przygarbiona, jakby chciała ukryć w ramionach swoją twarz.
Zadałam standardowe pytanie, z jakim problemem przychodzi, a ona wybuchnęła płaczem. Pomyślałam, że poczekam chwilę. Może zreflektuje się, uspokoi, zacznie coś mówić…
Niestety czas płynął, kobieta zaś potrafiła tylko płakać.
Intuicyjnie wyczuwałam, że wszystko, co mogę zrobić w tym momencie, to być z nią i przyjmować ten jej płacz. Siedziałyśmy zatem na przeciw siebie bez słowa, a czas płynął.
Po czterdziestu minutach, kiedy nasze spotkanie dobiegło końca, zapytałam, czy chce przyjść na następne. Skinęła głową, więc umówiłyśmy się.
Pacjentka ta nie dawała mi spokoju. Czułam się bezradna. Nie wiedziałam, co robić, ale z niecierpliwością czekałam kolejnej wizyty. Byłam ciekawa, czy w ogóle przyjdzie.
Przyszła.
Druga wizyta
Początek drugiej wizyty był bardzo podobny do pierwszego spotkania. Weszła, usiadła. Spytałam ją, jak się dziś ma, z czym do mnie przyszła, a ona zaczęła płakać. I znowu przetoczyła się ta bryła smutku i płaczu. I znów ja naprzeciwko, starająca się po prostu być, bo nic więcej nie mogłam zrobić.
Gdy minęło pół godziny, zapytałam, czy mogę jej w czymś pomóc. Pacjentka podniosła oczy, spojrzała na mnie, a z jej ust potoczył się potok samooskarżenia: – Wie pani, ja to już nie powinnam żyć! Ja jestem skazana na najgorsze za to, co zrobiłam! Jestem okropna, okrutna… itd.
Dawno nie słyszałam, żeby ktoś pod swoim adresem wypowiadał tyle negatywnych opinii.
– Co takiego pani zrobiła? – zapytałam. – Co takiego się stało, że tak pani mówi o sobie?
– Zrobiłam coś, co najgorszego można zrobić w życiu! – odpowiedziała. – Coś, czego nikt mi nie wybaczy! Czego nie da się naprawić, nie da się cofnąć! Usunęłam ciążę, zabiłam, zamordowałam dziecko!
Byłam przytłoczona. Tym bardziej, że wszystko to powiedziane było z wielkim bólem i agresją. Chcąc ją bardziej poznać zapytałam, jak trafiła do mojej poradni.
Okazało się, że przez dwa tygodnie po zabiegu nie wychodziła z domu. Nie chciała się z nikim widzieć. Wreszcie jakaś koleżanka zobaczyła, że jest w kiepskim stanie i namówił ją do szukania fachowej pomocy. Lekarz internista skierował ją do naszej poradni. Zdążyła mi to opowiedzieć i znowu minął czas naszego spotkania.
Lęki terapeuty
Zaczęła się moja wewnętrzna walka. – Jak jej pomóc? – myślałam. – Jak powstrzymać tę falę agresji wobec siebie samej, falę dezaprobaty, poczucia winy, przekreślania siebie. Widziałam całe te pokłady smutku, depresji, wewnętrznego bólu i dla mnie samej, początkującego psychologa było to przerażające. Cały czas pytałam siebie: – Czy ja sobie z tym poradzę? Czy to nie jest dla mnie za trudne? Czy nie trzeba czasem zastosować jakichś środków farmakologicznych? Jak ja mam dalej z nią pracować?
Chodziłam z tym problemem przez kilka dni w domu, na ulicy, w tramwaju. Zbliżał się dzień kolejnej wizyty, a ja nie miałam żadnej koncepcji pomocy mojej pacjentce.
W tym czasie w Polsce w literaturze fachowej w ogóle nie spotykało się pojęcia: „syndrom poaborcyjny”. Skoro bowiem funkcjonowała ustawa dopuszczająca przerywanie ciąży, a aborcja była legalna, skoro można było jej dokonać bez problemu na każdym oddziale ginekologicznym czy w spółdzielni lekarskiej, nikomu nawet nie przyszło do głowy, żeby badać skutki tej praktyki. Aborcja była uważana za rozwiązanie optymalne.
Pomoc z nieba
Naprzeciwko przystanku, gdzie zwykle wsiadałam do tramwaju w drodze do pracy, jest kościół. Miałam zwyczaj wstępowania do niego na krótką modlitwę. Dzień przed zaplanowaną wizytą jak zwykle zajrzałam do kościoła. W tym czasie odbywały się tam rekolekcje wielkopostne i właśnie trwało kazanie.
Przyklęknęłam na chwilę modlitwy. Zorientowałam się, że rekolekcjonista mówi coś o piątym przykazaniu. Mimowolnie zaczęłam słuchać, gdy nagle dotarły do mnie znaczące słowa. Kapłan mówił o tym, że aborcja jest straszną zbrodnią, ale że jest z tego grzechu wyjście, że trzeba się z niego wyrwać. Powiedział coś, co stało się dla mnie ostatnią deską ratunku, konkretną pomocą, którą od razu odniosłam do swojej pacjentki.
Zachęcał, żeby te kobiety przyznały się przed sobą i przed Bogiem do tego, co zrobiły. Następnie, żeby spróbowały w jakiś sposób w modlitwie porozumieć się ze swoim dzieckiem i prosiły je o przebaczenie. Aby pojednały się z nim i żeby uświadomiły sobie, że dziecko, którego pozbawiły życia, kocha je i im przebacza. Wszystko to było powiedziane w kontekście sakramentu pojednania.
Słowa te były dla mnie jak pomoc z nieba i stały się mottem mojej praktyki terapeutycznej na długie lata. Wyszłam z kościoła przepełniona radością. Wiedziałam już, w jakim kierunku mam iść w rozmowach z moją pacjentką.
Historia przerwanej miłości
W trakcie kolejnych wizyt kobieta ta opowiedziała mi całą historię swojej miłości i brutalnie przerwanego macierzyństwa. Była to historia rzeźbiarki, stabilnej finansowo, z własnym mieszkaniem i samochodem. Mówiła też o tym, co stało się po zabiegu.
Wtedy po raz pierwszy zetknęłam się z pierwszym objawem zespołu poaborcyjnego: głębokim poczuciem winy i olbrzymią agresją w stosunku do ojca dziecka. Był nim człowiek, którego uważała za mężczyznę swojego życia. To on namówił ją do aborcji. Ona zaś, nie chcąc tracić jego uczucia zdecydowała się na ten krok.
Im większa była jednak wcześniej jej miłość i determinacja w oddaniu się jemu, tym większa była później do niego nienawiść. Do tego stopnia, że w dwa dni po zabiegu nie chciała go widzieć na oczy.
Czuła także agresję wobec samej siebie. Pojawił się lęk i depresja. Powracały pytania: Co teraz ze mną będzie?! Czy ktoś mnie będzie chciał?! I samooskarżanie się, że nie jest godna, żeby być matką i w ogóle kiedykolwiek myśleć o założeniu rodziny!
W stronę uzdrowienia
W trakcie kolejnych wizyt doświadczyłam razem z nią tych wszystkich negatywnych emocji i z rozmowy na rozmowę powoli nabierała ona coraz większego dystansu do tych wszystkich bolesnych wydarzeń.
Znamienne było to, że kobieta ta przez cały okres studiów należała do duszpasterstwa akademickiego. Była zatem osobą wierzącą i miała dużą świadomość religijną. Wiedziała, że Bóg “ma prawo gniewać się na nią” za to, co zrobiła. Toteż pojednanie z Bogiem było w jej przypadku bardzo ważnym krokiem ku uzdrowieniu wewnętrznemu.
Bardzo się bała spowiedzi. Tego, co jej powie ksiądz. Jak ją potraktuje. Pomogłam jej zatem znaleźć odpowiedniego spowiednika, który by ją zrozumiał, przyjął i pomógł jej spotkać się z Jezusem w sakramencie pojednania.
Na ostatnie spotkanie przyjechała samochodem. Było to coś nowego. Bo od czasu swojego załamania w ogóle nie wsiadała do auta. Zaś na wizyty albo przyjeżdżała tramwajem, albo przychodziła pieszo.
Tego dnia również w inny sposób weszła do gabinetu. Pewna siebie, energiczna, pogodna. Była ładnie ubrana, zaś w czasie rozmowy, patrzyła mi prosto w oczy. Na pożegnanie ofiarowała mi wykonany przez siebie mały, drewniany krzyż. Była na nim wyrzeźbiona pełna ekspresji postać Jezusa z uniesioną głową i rękami. Jakby przekraczał własną śmierć i wznosił się ku zmartwychwstaniu.
Aborcja i nerwica
Spotkanie z tą pierwszą pacjentką szczególnie uwrażliwiło mnie na trudności kobiet, które nosiły w sobie podobne problemy. Następna pacjentka przyszła do mnie z typowym zespołem zaburzeń nerwicowych. Podczas pracy w gabinecie powiedziała nagle, że czuje, jak coś ściska ją za gardło. Zapytałam, co to może być? I był to już krok od tego, żeby zacząć mówić o dokonanym kiedyś zabiegu.
Z czasem zaczęłam odkrywać, że aborcja często staje się przyczyną nerwic i różnych innych zaburzeń emocjonalnych.
Niekiedy pytałam swoje pacjentki o zabieg. Zastrzegając się, że jest mi to potrzebne tylko do postawienia odpowiedniej diagnozy. Często potwierdzało się to, że wiele kobiet, które miały jakieś trudności w relacjach w rodzinie, kłopoty z dziećmi, z mężem czy jakieś stany depresyjne, miały za sobą zabieg usunięcia ciąży.
Osoba, z którą miałam do czynienia po raz pierwszy, kojarzyła zły stan swojego zdrowia z dokonanym zabiegiem. Wielokrotnie jednak spotykałam kobiety, które nie kojarzyły albo nie chciały skojarzyć swoich zaburzeń z tym doświadczeniem.
Bywały sytuacje, że poczucie po dokonanym zabiegu było tłumione, zagadane, racjonalizowane. A jego skutki w psychice ujawniały się po okresie trzech miesięcy od dokonania aborcji. Czasem w pięć, dziesięć, dwadzieścia lat po tym, jak aborcja została dokonana, a nawet na łożu śmierci.
To pierwsze spotkanie bardzo wiele mnie nauczyło. Kobiety z tymi problemami stały mi się bardzo bliskie. Poczułam jakąś więź z nimi. I mimo, iż mam świadomość, że zabieg aborcji jest zbrodnią, to jednak z mojego serca zniknęła wszelka wyniosła surowość w ocenie osób, które się go dopuściły. W miejsce osądu moralnego w moim sercu pojawiło się dla nich wiele miłości i współczucia.
Uświadomiłam sobie bowiem, że kobiety te są już same przez się tak zranione tą sytuacją, że nie trzeba im jeszcze dokładać nowych ciężarów przez jakieś surowe osądy. Trzeba przede wszystkim podać im rękę.
„List”, 5/1996, . 2-4.