„Grawitacja” to mój ulubiony film.
Nie tylko dlatego, że jego akcja dzieje się w kosmosie, a od młodości mam słabość do filmów o astronautach. Ani nie wyłącznie ze względu na piękne zdjęcia, które pokazują świat z takiej perspektywy, która nie jest dostępna zwykłemu śmiertelnikowi. Nie wynika to też stąd, że dzięki niemu możemy zobaczyć od środka, jak wygląda współczesna stacja kosmiczna i jakimi technologiami posługują się dziś kosmonauci.
Cezary Sękalski
To oczywiste walory filmu Alfonso Cuarona i pewnie one same wystarczyłyby, żeby “Grawitacja” uzyskała siedem nagród Oskara.
Ponad nimi jest jednak warstwa psychologiczna. Ona wynosi film na poziom kina ważnych życiowych inspiracji. Może przyczynić się do także do refleksji terapeutycznej…
Fabuła
wygląda na prostą. Otóż na orbicie okołoziemskiej załoga promu kosmicznego naprawia zepsuty moduł teleskopu Hubble’a. Nagle trafia w nich rozpędzone żelastwo po zniszczonym satelicie i od tej chwili zaczyna się jazda bez trzymanki. Wymaga przejścia od stanu nieważkości do miejsca, gdzie na powrót zacznie działać grawitacja.
Dowódca wahadłowca Matthew o swojsko brzmiącym nazwisku Kowalsky dotąd prezentował się jako beztroski luzak. Teraz nagle pokazuje swoją profesjonalną twarz. W tej roli George Clooney okazuje się nie do podrobienia. Z zimną krwią wspiera i instruuje dr Ryan Stone, jak ma się ratować w sytuacji, która po ludzku wydaje się bez wyjścia.
Tu rola Sandry Bullock okazuje się mistrzowska. Aktorka potrafi bowiem łączyć w sobie wnikliwość i zaradność z kobiecą emocjonalnością i delikatnością. Doskonale ukazuje też potrzebę wsparcia się na męskim ramieniu, kiedy jak na złość stają przed nią kolejne przeszkody. Ich natłok sprawia, że łatwo dać się im przytłoczyć, poczuć bezradną i ulec pokusie osunięcia w błogą bierność, która jednak może okazać się śmiertelnie niebezpieczna.
„Dasz radę!”
– to najważniejszy komunikat Matthew Kowalsky’ego, który powraca w filmie jak ożywcza mantra.
Warto go sobie przyswoić, kiedy i nas spotkają jakiś życiowe trudności.
Postać dowódcy w filmie staje się psychologicznym prototypem dobrego ojca. W miejsce tego, który kiedyś we wspomnieniach Stone wolał chłopca zamiast niej. Pozytywny głos wsparcia i wiary w jej możliwości jest jak szczepionka, która wzmacnia organizm. Sprawia, że na każde życiowe wyzwanie może spojrzeć nie jak na mur nie do przebicia, ale jak na przeszkodę do przeskoczenia.
Matthew Kowalsky okazuje się zatem nie tylko sprawnym dowódcą od strony wybitnej znajomości kosmicznej technologii. Nie jest też tylko sprawnym projektantem kolejnych awaryjnych planów, kiedy zawodzi plan A, B czy C.
Jest też wrażliwym psychoterapeutą. Szybko bowiem zauważa, że w ratowaniu się dr Ryan może przeszkadzać nie tylko niepewność siebie i swojego kosmicznego wyszkolenia. Źródłem jej słabości może być również niedokończona żałoba oraz brak przebaczenia sobie. Ona boleśnie odbiera jej wolę życia i osłabia poczucie jego sensu.
Czy dr Ryan znajdzie drogę powrotną z orbity na Ziemię? Czy potrafi odnaleźć drogę do siebie samej? Obudzić w sobie męstwo oraz wolę i sens bycia?
Ciekawość widza zostanie zaspokojona, kiedy film obejrzy się do ostatniej minuty.